sobota, 12 listopada 2011

Kostuch ponownie.


Dla tych, którzy nie mieli okazji czytać Kostucha na moim poprzednim blogu zacznę od początku.
Dla tych, którzy czytali - będzie garstka czegoś nowego.
A każdy z Was niech da się porwać w ten wymyślony przeze mnie świat.

* * * * *


Skoczył.
Lot był długi, nic dziwnego - w końcu stał na wysokości dziesiątego piętra. Na początku bał się, o tak. Był wręcz śmiertelnie przerażony. Serce kołatało się w jego piersi jak oszalałe, jakby chciało się czym prędzej stamtąd wyrwać, przeczuwając niecne zamiary swojego właściciela. Nic dziwnego, wszakże uderzenie w taflę wody z takiej wysokości nie może być przyjemne.
Kiedy puścił pręty barierki strach zniknął na chwilę, jednak tylko po to by wrócić ze zdwojoną siłą. Wiatr smagał go coraz mocniej po twarzy wysuszając szeroko otwarte oczy, lecz mimo to czuł jak kropelki potu przesuwają się po czole. Zamknął oczy chcąc tym samym dodać sobie odwagi. Jeszcze tylko chwila i będzie po wszystkim...
Lot był długi. Znacznie dłuższy niż się spodziewał. Nie, był stanowczo za długi. Bo ileż można lecieć z przeklętego mostu?! Nie potrafię nawet się porządnie zabić - pomyślał z zażenowaniem. Powoli podniósł powieki obawiając się zgubnego wpływu powietrza uderzającego go wcześniej w policzki z dużą siłą, jednak wtedy spostrzegł, że zimno ustało, wiatr nie świszczał mu już w uszach. Otworzył szeroko oczy. Nie, to nie możliwe...
Świat się zatrzymał.
Czy tak właśnie wygląda umieranie? Czas drastycznie zwalnia chcąc dać mi z siebie jak najwięcej zanim... Zanim to się skończy? Zupełnie jak w niskobudżetowym, amerykańskim filmie. Główny czarny charakter przez dziesięć minut spada z wysokości około dwustu metrów. To pewnie ten czas, aby zrobić szybki rachunek sumienia. I teraz powinno mi całe życie przelecieć przed oczami, pomyślał.
- No to gadaj. Co cię napadło chłopaku?
Alex nigdy w życiu nie sądził, że można się wystraszyć tak, żeby wszystkie włosy na głowie stanęły mu dęba. Gdyby nie fakt, że właśnie wisiał parędziesiąt metrów nad ziemią, to pewnie by podskoczył.
Powoli obrócił głowę w stronę, z której dobiegł tajemniczy głos.
Tym razem Alex naprawdę podskoczył w powietrzu. Wyglądało to co najmniej komicznie, tym bardziej, że leciał w pozycji poziomej.
Facet w czarnym, postrzępionym płaszczu wisiał tuż obok Alexa. Z tą jednak różnicą, że nieznajomy nie widział w tym najwyraźniej niczego niezwykłego, podczas gdy Alex miotał się na wszystkie strony jak ryba schwytana w sieć.
- Przestań się wiercić. - Nieznajomy położył się na niewidzialnym murku i z nonszalancją godną Jamesa Bonda zwiesił luźno nogę. - Bo cię nie utrzymam.
Alex znieruchomiał jak rażony piorunem.
- Kim jesteś? - Zapytał nie kryjąc zdziwienia.
- Nieładnie tak odpowiadać pytaniem na pytanie. - Nieznajomy wyglądał na rozbawionego całą sytuacją. - Ale niech ci będzie, przedstawię się.
Podniósł się i usiadł w powietrzu spoglądając w niebo.
- Ludzie nadają mi wiele imion. - Spuścił wzrok i powoli spojrzał na Alexa. - Większość rzuca na mnie klątwy, wyzywa od najgorszych i obrzuca błotem nazywając mnie imieniem swego Boga. Inni wołają na mnie Pani Ciemności, Władczyni Życia. Mnie osobiście najbardziej podoba się nazwa Pani Śmierć. Tak, mnie też to zastanawia. – Dodał widząc zdziwienie na twarzy Alexa. - Skąd u ludzi to przekonanie o żeńskości Śmierci? Śmierć przyszła po niego, odebrała mi ją, zrobiła to, siamto, sramto. Zawsze zabra-ŁA, przysz-ŁA! Dlaczego nikt nigdy nie mówi o Śmierci per "Pan"? - Teraz nieznajomy przybrał pozycję do złudzenia przypominającą Le Penseur. - Naprawdę, całe życie mnie to intryguje. Ha! Całe życie! Dobre, nie? - Jego donośny, perlisty śmiech zadudnił z ogromną siłą i poniósł się daleko wzdłuż rzeki leniwie płynącej pod nimi.
- Ty... Ty. Na imię ci Śmierć? - Alex zbladł tak, że nowiutka kartka papieru widząc go z pewnością oblałaby się wstydliwym rumieńcem. Nie, ja śnię, to nie może być prawda, to musi być sen...
- Tak. Śmierć, Kostucha, Ponury Żniwiarz, jak zwał tak zwał.
Powietrze wokół nich jakby się zagęściło, tworząc coś na kształt małego pomieszczenia. Alex rozejrzał się dookoła, podniósł się ostrożnie i obrócił się w miejscu stawiając jeszcze niepewnie kroki na niewidocznym podłożu. I pomyśleć, że jeszcze pięć minut temu chciał z tym wszystkim skończyć jak najszybciej. Jego całe nudne życie pozbawione jakichkolwiek barw, jego beznadziejnie nudna praca w salonie jednej z gigantycznych sieci komórkowych, wszystkie wieczory samotnie spędzone przed telewizorem z butelką obrzydliwej whisky i paczką chipsów - teraz, kiedy stał niemalże na krawędzi życia i śmierci, to wszystko wydało mu się nienajgorsze. Już nie chciał umierać. Ale co na to ten dziwny facet, który podaje się za...
Za Śmierć?
Kostuch jakby słysząc jego myśli uśmiechnął się.
- To jak chłopcze, pogadamy? Co to za pomysł z tym mostem?
- Moje życie jest do dupy, nie zauważyłeś?
Roześmiał się.
- Nie jestem Bogiem, Alex. Mylisz mnie z tym Wszechmogącym i Miłosiernym. Tym, który nazywa was wszystkich swoimi dziećmi. Tym, który rzekomo ma wysłuchiwać waszych modłów. - Westchnął. - Ja tu tylko, że tak powiem, sprzątam. Jestem facetem od mokrej roboty, załatwiam sprawy, którymi twój wielki, wspaniałomyślny Ojciec nie chce brudzić swoich boskich rączek. Tfu! - Śmierć splunął pod nogi z wyraźnym obrzydzeniem.
Alex spojrzał w dół za spadającą grudką śliny. Pod wpływem uderzenia woda wzburzyła się tworząc coraz to szersze kręgi.
- Jestem najnudniejszym człowiekiem na świecie. - Wykrztusił w końcu nie odrywając wzroku od zderzających się ze sobą fal. Woda musi być zimna, pomyślał. - Nic nie osiągnąłem w życiu. Nie mam kobiety, przyjaciół, szczęścia... Jestem nikim.
- I to jest powód żeby przedwcześnie umrzeć?
- A co innego mi niby pozostało twoim zdaniem, co? - Alex nie wytrzymał. - Nie masz pojęcia jak to jest! Co ty możesz wiedzieć o...
- O życiu samotnego człowieka? - Kostuch przerwał mu spokojnie. - Wierz mi, wiem o tym znacznie więcej niż ktokolwiek inny.
Zatkało go. Cholera, ma rację. Bo gdyby Alex tylko zechciał ruszyć się gdziekolwiek z domu, cóż... Może jego życie towarzyskie wyglądałoby znacznie lepiej niż do tej pory.
A on? Ten ponury gość, który stoi właśnie przed nim? W sumie jest w nim coś takiego, co... No, gdyby wsadzić mu teraz kosę w ręce to naprawdę przypominałby Ponurego Żniwiarza. Alex zaśmiał się w duchu. W sumie jego sytuacja nie wygląda tak źle. Jego nowy kolega - ten to ma dopiero przesrane. Nie ma w ogóle przyjaciół, kolegów, znajomych. Nie ma do kogo gęby otworzyć. Jedyne sytuacje, w których widuje się z ludźmi to wtedy, kiedy...
Kiedy przychodzi ich Czas.
I wtedy do Alexa wreszcie dotarło. No tak, przecież dlatego się pojawił. Przecież ktoś to musi skończyć. Nie mogę się w końcu topić w nieskończoność. Ale dlaczego mnie zatrzymał? Dlaczego nie pozwolił mi tego skończyć szybko, bezboleśnie? Dlaczego nie pozwolił mi zginąć kiedy... Kiedy jeszcze tego chciałem? To wszystko nie trzyma się kupy, pomyślał.
- I co ja mam teraz z tobą zrobić?
Głos Żniwiarza wyrwał Alexa z zadumy.
- Jak to co? Puścić.
- I ty tego dalej pragniesz, tak? - Kostuch pokręcił głową z niedowierzaniem. - Kogo ty oszukujesz?
Alex zacisnął pięści.
- Czego ty ode mnie chcesz? Czemu w ogóle ze mną rozmawiasz? - Złość zaczęła brać górę nad strachem. - Powinieneś tylko patrzeć jak spadam a potem... Nie wiem... Wyssać mi duszę czy co ty tam robisz... Czy to też tylko jakiś cholerny mit o tobie? Co ty tak właściwie robisz?
Śmierć spojrzał na Alexa z tajemniczym uśmiechem na swojej kościstej twarzy.
- Chcesz zobaczyć co robię? Chcesz poczuć się jak pan życia i śmierci? Chcesz poczuć smak odpowiedzialności? Chcesz doświadczyć... Mocy?
Alex udał, że się zastanawia, po czym wyprostował się i spojrzał wyzywająco na Śmierć. Byli niemalże tego samego wzrostu, tylko Śmierć był niewyobrażalnie wręcz chudy. Ktoś, kto nadał mu przydomek Kostuch niewątpliwie utrafił w sedno.
- Chcę.
Kostuch uśmiechnął się szeroko.
- No to lecimy!
I spadli.


* * * * *

Lot. Tak fantastycznie długi, najdłuższy w jego życiu, a jednocześnie tak przerażająco krótki. Raptem kilka sekund rozciągniętych w czasie niczym dziecięca sprężynka trzymana przez malutkie palce słodkiego berbecia. Każdy maluch miał kiedyś taką zabawkę i puszczał ją ze schodów w taki sposób, że ta zdawała się schodzić stopień po stopniu. A potem sprężynka była naciągana do granic możliwości i puszczona z jednego końca momentalnie wracała do swej pierwotnej postaci.
Alex leciał głową do góry, ramię w ramię ze swoim nowym towarzyszem niedoli. Chciał zrobić szybko krótki rachunek sumienia, lecz uznał, że nie ma już na to czasu. Pozostało mu już tylko czekać, do końca jeszcze przecież najwyżej pięć, cztery, trzy, dwa, jeden... Nic. Wciąż lecą. A może znowu wiszą w powietrzu? Nie, przecież czuje jak jego ciało nabiera prędkości, jak włosy targane pędem powietrza smagają go po twarzy, przecież widzi oddalające się gwiazdy.
Niech to się już wreszcie skończy, pomyślał. Przecież nie mogę w takiej chwili okazać jak bardzo...
- Boisz się? - pytanie dotarło do Alexa dopiero po chwili.
Kostuch patrzył przed siebie opierając głowę na chudych jak gałązki rękach otulonych grubymi, postrzępionymi rękawami czarnego jak noc płaszcza.
- Jak jasna cholera. - Alex nawet nie próbował kłamać. Głos drżał mu tak bardzo, że nietrudno było się domyślić jakie uczucia nim targały.
Milczeli obaj przez chwilę. Przez kolejną chwilę, która zdawała się trwać wieczność.
- Co mnie czeka po drugiej stronie?
Kostuch uśmiechnął się do swoich myśli.
- Wszystko zależy od tego co wybierzesz.
- Jak to? - Alex zapytał zdziwiony. - Przecież to tak nie działa. Przecież jest Sąd Ostateczny, rozliczenie z dobrych i złych uczynków...
-Tak, tak, tak. – parsknął Kostuch. - A potem grzeczne dzieci jadą złotą windą do góry wylegiwać się na czystych chmurkach na wieki wieków, a ci wszyscy "be" lądują w kotle i smażą się w gorącej smole. - Kostuch zachichotał w tak przerażający sposób, że Alexowi aż ciarki przeszły po plecach. - Chłopcze, widzę, że mógłbyś na ten temat napisać doktorat.
Alex speszył się nieco. Właśnie usiłował pouczyć Śmierć na temat znanych jemu metod pośmiertnej klasyfikacji osób. Więc to tak... Niby ma wybór. Sam sobie może wybrać gdzie spędzi życie po życiu. Może zakręcić kołem i wylosować, może zrobić sobie wyliczankę, może po prostu wskazać palcem: o, to tu chcę być przez wieczność. Tylko, że on doskonale wie, gdzie powinien trafić. Co należy się człowiekowi takiemu jak on, człowiekowi, który nic nie zrobił ze swoim życiem...
I wtedy zrozumiał.
Wzrok Alexa, jeszcze przed chwilą tak rozbiegany i przerażony, w jednej chwili się uspokoił, jego oczy zmętniały. Powoli wsunął ręce w kieszenie spranych, podartych dżinsów. Obrócił głowę w stronę swojego towarzysza. Już drugi raz tego wieczoru spojrzał Śmierci głęboko w oczy.
- Prowadź.
Tym razem Kostuch uśmiechnął się szeroko ukazując pełen garnitur śnieżnobiałych zębów. Długa blizna ciągnąca się od lewego oka przez cały policzek aż po kącik ust poruszyła się w rytmie mięśni twarzy czyniąc jego uśmiech naprawdę upiornym.
- Zgodnie z życzeniem.
Alex obrócił głowę z powrotem ku górze, tym razem już pełen spokoju. Wziął głęboki oddech i zamknął oczy.
Ból pojawił się zupełnie niespodziewanie.
Zupełnie zapomniał, że spada w pozycji poziomej, przecież gdyby skoczył na główkę lub chociaż na nogi, to po prostu wbiłby się w wodę jak rzucony z góry kamień i zanurkował. Tymczasem pierwszy kontakt z lodowatą wodą okazał się na tyle silny, że poczuł jak pękają mu żebra. Impet z jakim uderzył w taflę rzeki ścisnął jego płuca niczym gąbkę. Alex wypuścił z siebie całe powietrze i zanim zdążył jeszcze raz posmakować życiodajnego tlenu jakaś niewidzialna siła pociągnęła go w dół. Nawet nie miał sił by walczyć, spróbował wypłynąć na powierzchnię, jednak tylko bezskutecznie miotał rękami osłabionymi potężnym uderzeniem. Płuca zaczęły domagać się kolejnej dawki powietrza, niedotleniony organizm zaczął się buntować i Alex czuł jak zmęczone mięśnie odmawiają mu posłuszeństwa. Okropne kłucie w klatce piersiowej przerodziło się w ogień boleśnie łaskoczący drogi oddechowe. Alex nie był już w stanie tego dłużej wytrzymać. Ostatnie spojrzenie w kierunku coraz bardziej oddalającej się powierzchni. Jego mózg ostatkiem sił wysyłał rozpaczliwe sygnały: "tlen!", "oddychaj!".
Usta otworzyły się same. Zachłysnął się okropnie lodowatą wodą, ale nie wypluł jej. Wdech, potrzebny był mu wdech. Zimny strumień momentalnie ostudził płomienie palące go od wewnątrz i dostał się do osłabionych płuc nadymając je do granic możliwości. Alex szarpnął się kilka razy i znieruchomiał. Nim wyczerpany organizm przestał zupełnie pracować, jego mózg wysłał ostatnią krótką myśl. To nie koniec. To dopiero początek.
I dopadła go Ciemność.

* * * * *

"Ubiegłej nocy, tj. 12.02.2016r., zaginął Alex Brenner, trzydzieści dwa lata, szczupła budowa ciała, brunet, krótkie włosy, ubrany prawdopodobnie w czarną skórzaną kurtkę i jasne wytarte dżinsy. Osoby znające aktualne miejsce pobytu w/w lub będące w posiadaniu jakichkolwiek informacji mogących ułatwić jego odnalezienie proszone są o niezwłoczny kontakt z najbliższym posterunkiem policji." - obok krótkiej notatki w lokalnej prasie widniało zdjęcie dosyć przystojnego młodego mężczyzny o niezwykle zmęczonym spojrzeniu starego, doświadczonego życiem człowieka, tak bardzo niepasującym do jego wieku jak szeroki, bezzębny uśmiech do portretu Giocondy. Zwykły, szary obywatel, ledwie dostrzegalny w potoku biznesmenów, urzędników, ludzi interesu, nauczycieli, kelnerek, robotników - przeciętny członek społecznego plebsu. Nic nieznaczący pionek, wiecznie biegnący za tłumem, zawsze ten ostatni, lądujący gdzieś daleko na szarym końcu.
Zwykły pionek, który w dodatku sam wystawił się na strzał. Szach-mat! Koniec gry. Jak zwykle, gdy tylko ktoś wychyla czubek głowy z szeregu. Gra skończona, czas zejść z szachownicy życia.

* * * * *

Co się ze mną stało?
Pamiętał, że skoczył. Pamiętał, że rozmawiał z jakimś świrem, który usilnie próbował wmówić mu, że przyszedł po to, aby zabrać go z tego świata. Mówił, że nazywa się Kostuch...
Nie! Przecież to tylko zły sen. Zwykły koszmar. Nic dziwnego z resztą, biorąc pod uwagę, że zeszłej nocy zjadł jakąś starą pizzę popijając suche ciasto zimną colą. Uchylił delikatnie powieki i momentalnie zrozumiał, że coś jest nie tak.
Dookoła panowała ciemność. Czarna, nieprzenikniona, nieskazitelna ciemność. Nie widział kompletnie nic, próbował obejrzeć swoją rękę z jakiejkolwiek odległości, ale tylko pacnął się nią w czoło. Wtedy doznał kolejnego szoku. Ręka była zimna i sztywna.
Co to za miejsce, do cholery?
Spróbował się podnieść, lecz kiedy tylko uniósł się by wstać, upadł z powrotem. Jego ciało było zupełnie odrętwiałe.
- Nie da rady.
- Coś ty, silny jest. Dajmy mu jeszcze parę dni.
- Stawiam, że dojdzie do siebie.
- Nie ma szans.
Alex poczuł jak włosy jeżą mu się na głowie i dreszcz przechodzi po plecach.
- Kto tam jest? - Powiedział w pustkę.
Cisza.
Gdzieś w oddali usłyszał szmery. Ktoś prowadził niezwykle ożywioną dyskusję.
- Usłyszał nas?
- Niemożliwe...
- To dopiero pierwszy tydzień...
- Jeszcze nikt...
Poczuł jak kolejny dreszcz wędruje po całym jego ciele. Wtedy usłyszał znajomy głos.
- Obudził się?
- Tak.
- Doskonale, chodźmy.
Słyszał zbliżające się kroki trzech, czterech... Nie, pięciu postaci. W miarę jak się zbliżali czuł coraz silniejszy odór zgnilizny i rozkładu. Coś lepkiego spadło na jego ramię i podniosło go na nogi. Tutaj wyżej smród wydawał się być jeszcze bardziej nieznośny.
Gdzieś z wszechobecnego mroku wyłoniła się w końcu dziwna postać w czarnym płaszczu.
- Witaj, przyjacielu. - Powiedział Kostuch z dziwnym uśmiechem na twarzy.
- Gdzie... Gdzie ja jestem? - Otaczający ich smród otrzeźwił nieco Alexa.
Ktoś obok zaśmiał się głośno. Znów ten przeszywający dreszcz...
- Nie powiedziałeś mu, Kostuch? - Głos zwrócił się teraz w stronę Alexa. - Witaj, chłopcze, w Kostnicy. Witaj w Dolinie Śmierci.
* * * * *

Cholera, jak tu ciemno.
Choć wzrok Alexa zdążył już się nieco przyzwyczaić do panujących wszędzie ciemności, jego oczom wciąż ukazywały się ledwie zarysy Doliny Śmierci. Ten nowy, zaskakująco mroczny świat przywodził mu w tej chwili na myśl szkic średniowiecznego więzienia. Otoczony zewsząd zimnymi, kamiennymi murami porośniętymi zieloną pleśnią słyszał od czasu do czasu cichy brzęk łańcuchów uderzających raz po raz w kamienną posadzkę. Na gołych ścianach wisiały ciężkie, mosiężne kajdany, miejscami zaś pięły się wysoko metalowe kraty pokryte gdzieniegdzie rdzawym nalotem.
- Jak tam, Młody? – usłyszał znany mu już ochrypły głos, od którego przechodziły go ciarki.
Ciężka, lepka dłoń poklepała go po ramieniu z taką siłą, że Alex mógłby przysiąc, że usłyszał dźwięk niebezpiecznie trzeszczących kości. Syknął z bólu łapiąc się za niedawno połamane żebra i odpowiedział:
- Bywało lepiej.
- Och, wybacz… - olbrzymia ręka natychmiast zniknęła z jego pleców. – A tak w ogóle to jestem Mors.
- Alex, miło mi.
Spróbował uścisnąć wyciągniętą rękę, jednak ledwie zdołał dosięgnąć opuszkami do małego palca grubości kiełbasy.
- Wiesz – Alex uśmiechnął się do swoich myśli. – nie mogę Cię dokładnie zobaczyć, ale z całą pewnością nie chciałbym cię spotkać w ciemnym zaułku.
Mors zaśmiał się gorzko.
- Niedługo odzyskasz wzrok, to kwestia przyzwyczajenia. A kiedy mnie zobaczysz, będziesz błagał, żeby oślepnąć, wierz mi.
- A tak właściwie to dlaczego nic nie widzę? – Alex przysunął swoje dłonie do szeroko otwartych oczu. – Nie mogłem całkowicie stracić wzroku, bo dostrzegam coś jakby… Kontury.
Na dowód tego, że mówi prawdę narysował palcem w powietrzu zarys olbrzymiej postaci stojącej przed nim.
Mors milczał przez dłuższą chwilę zanim powiedział:
- Ludzie widzą otaczający ich świat wyłącznie dzięki promieniom słońca. Nawet kiedy słońce świeci na drugiej półkuli, nieliczne promienie przedostają się na drugą stronę odbite od innych ciał niebieskich. – Tutaj spojrzał na Alexa z miną profesora. – Stąd właśnie wrażenie zjawiska dnia i nocy. A tutaj gdzie jesteśmy… No cóż, tutaj słońca nie ma. – dodał nieco ciszej. Ton jego głosu wskazywał na to, że wyraźnie zmarkotniał.
Zapadła bardzo niezręczna cisza. Alex rozejrzał się dookoła. Faktycznie – pomyślał – jakby tak się nad tym głębiej zastanowić to dostrzegam zarysy ścian, osób, przedmiotów, wszystkiego, nie ma tylko źródła światła. Obaj pogrążyli się w zamyśleniu.
W końcu Alex nie wytrzymał.
- Więc gdzie tak właściwie znajduje się to „tutaj”? – rozpostarł szeroko ręce wskazując na otaczające ich ściany.
- Widzisz Alex, Dolina Śmierci to taki jakby… Jakby… - Mors urwał na chwilę i zmarszczył czoło myśląc nad odpowiednim słowem. – Jakby pokój służbowy na Ścieżce. No wiesz, dla tych, którzy przeprowadzają na drugą stronę. – dodał pospiesznie widząc jego pytającą minę.
Alex poczuł się jak humanista, któremu ktoś próbuje wyjaśnić jak banalnie proste jest całkowanie.
- Yyy, jakby pokój… Na czym?
- Na Ścieżce. – powtórzył Mors.
- Ścieżce dokąd?
Mors zaśmiał się, jakby Alex zadał pytanie, na które odpowiedź zna przeciętny dziesięciolatek.
- Na drugą stronę oczywiście.
Alex się zamyślił. Nic z tego nie rozumiał. Złapał się za głowę próbując odtworzyć w pamięci wszystko co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku dni. Pamiętał jak stał na moście. Jak puścił barierkę. Leciał w dół. Potem pojawił się on. Rozmawiali w powietrzu. Potem wpadł do lodowatej wody. Wypuścił powietrze z ust. Młócił wodę rękami, a potem wziął głęboki wdech…
Nie. To niemożliwe.
- Więc ja… - Alex nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa.
Mors pokiwał głową jakby wiedział o czym właśnie myśli. Spojrzał Alexowi głęboko w oczy, choć on sam nie mógł tego jeszcze dostrzec i położył mu swoją ogromną, ciężką dłoń na ramieniu, a potem odezwał się tym ochrypłym, wzbudzającym dreszcze głosem.
- Tak. Nie żyjesz.

czwartek, 21 lipca 2011

"A wówczas pozdrowił Śmierć jak starego przyjaciela i poszedł za nią z ochotą...

...i razem, jako równi sobie, odeszli z tego świata." Tymi oto słowy kończy się jedna z baśni barda Beedle'a - Andersena świata czarodziejów. Baśń opowiadająca historię trzech braci, przodków najpopularniejszego czarodzieja XXI wieku, również pośród mugoli - Harrego Pottera.


W nocy z 14. na 15. lipca miałem okazję zobaczyć przedpremierowy pokaz ostatniej już ekranizacji przygód młodego adepta magii, wraz z którym dorastało wielu moich rówieśników i cieszę się, bo nie spotkał mnie zawód. Film jest naprawdę świetny, akcja jest wartka, szybka, dynamiczna, a większość scen naszpikowana pięknymi efektami specjalnymi. Nie brakuje też różnych smaczków, takich jak na przykład profesor McGonagall wykrzykująca w kierunku kamiennych posągów zaklęcie "Piertotum Locomotor! Brońcie murów Hogwartu, spełnijcie swoją powinność wobec szkoły!" po czym dodająca z uśmiechem na twarzy "zawsze chciałam użyć tego zaklęcia". Film został ponadto tak skonstruowany, że nie sposób oderwać od niego wzroku, bo niemalże przez cały czas coś się dzieje. Jeśli wybieracie się do kina, to lojalnie ostrzegam - spożywanie napojów w dużych ilościach jest stanowczo niewskazane, bo czeka Was niespełna 2,5 godziny z oczami wlepionymi w ekran, żeby nie stracić ani jednej sceny.


Najsłabszym punktem całego filmu tak nasyconego miłymi dla oka efektami jest moim zdaniem, o ironio... Technologia 3D. Byłem w kinie już dwukrotnie, raz na wersji z napisami na pokazie przedpremierowym, drugi na wersji z dubbingiem, aby posłuchać głosów, które towarzyszyły moim ulubionym postaciom przez ostatnich kilka lat. Za drugim razem pozwoliłem sobie na kilkukrotne zdjęcie niewygodnych okularów i dałem nieco odpocząć oczom. Obejrzałem tak na dobrą sprawę niemal połowę filmu bez okularów i ku mojemu niezadowoleniu stwierdziłem, że niewiele się zmieniło. Gdyby nie fakt, że obraz był nieco rozmyty, nie zauważyłbym praktycznie żadnej różnicy. Żałuję, że w Szczecinie nie pojawiła się stara dobra wersja analogowa. Bądźmy szczerzy - efekty 3D w polskich kinach są na bardzo miernym poziomie, a nawet pokusiłbym się o użycie słowa "niskim". Większość filmów opatrzonych dzisiaj wielkim, grubym "3D" to tylko dodatkowe parę złotych za bilet, żeby posiedzieć przez 2 godziny w brudnych od tłustych palców, słabo wyprofilowanych okularach mających zapewnić nam wrażenie bliskości przedstawianego na ekranie świata. Idea jest świetna, ale wciąż niedopracowana.


Zastanawiacie się pewnie skąd tutaj cytat z "Baśni o Trzech Braciach". Nie jestem może ogromnym fanem Harrego Pottera, ale książki J.K. Rowling pochłonęły mnie na tyle, że wszystkie tomy pochłonąłem najpóźniej trzeciego dnia od daty wydania w Polsce i nadal z chęcią po nie sięgam w wolnych chwilach. To w moim wykonaniu naprawdę nie lada wyczyn, a udało mi się to powtórzyć chyba jedynie z wiedźmińskim pięcioksięgiem (uzupełnionym o dwa zbiory opowiadań) autorstwa polskiego mistrza literatury fantastycznej - Andrzeja Sapkowskiego. Cóż, tak się szczęśliwie złożyło, że pierwszy tom całej serii bestsellerów pióra pani Rowling pojawił się w Polsce w momencie kiedy sam byłem mniej więcej w wieku głównego bohatera. Ten pozornie nieistotny fakt sprawił, że zarówno ja, jak i tysiące moich rówieśników dorastaliśmy razem z tym młodym czarodziejem, dzieląc z nim jego smutki, rozterki i powody do szczęścia tak często podobne do naszych własnych. Nie, nie mówię tu o tym, że ktoś stracił rodziców w wyniku okrutnego morderstwa, czy musiał walczyć z siłami zła... Nie, tu chodzi o zwykłe wydarzenia towarzyszące okresowi dojrzewania: nowa szkoła, przyjaciele, wrogowie, konkursy, ważne egzaminy, pierwsza miłość, szalona zazdrość... To wszystko co z biegiem czasu przeżywaliśmy sami, obserwowaliśmy równocześnie z perspektywy trzeciej osoby, rozumiejąc doskonale uczucia targające bohaterami książki. Niestety ani wcześniejsze, ani późniejsze pokolenia nie zrozumieją co czuły te wszystkie dzieciaki zaczytując się do późnych godzin nocnych w fantastycznych przygodach młodego czarodzieja.


Nic więc dziwnego, że ostatnia część sagi wzbudziła tak ogromne poruszenie choćby w społeczności internetowej. Gdzie się nie obejrzysz, tam wzmianki o ostatecznej bitwie, o biednym Severusie, o różdżkach, smokach, pelerynach, patronusach, a slogan "It all ends 15.07." zajmuje obecnie chyba 20% wszystkich powierzchni reklamowych. Muszę jednak przyznać, że chociaż ostatnią część po raz pierwszy przeczytałem już ze 3 lata temu i znam wydarzenia niemalże scena po scenie, to idąc teraz do kina poczułem już drugi raz, że coś się kończy. Tak, dla mnie coś się zakończyło, zamknięta została wspaniała historia, a ostatnia scena filmu wykonana w iście hollywoodzkim stylu przyprawiła mnie o niezwykle melancholijny nastrój, jakże podobny do tego, który towarzyszył mi przy ostatnich rozdziałach książki.


Jedno jest pewne - Harry Potter to pozycja ponadczasowa i jestem święcie przekonany, że za kilka lat kolejne wydania trafią na sklepowe półki, żeby cieszyć serca i rozwijać wyobraźnię kolejnych pokoleń. Nie omieszkam też w przyszłości podsunąć Kamienia Filozoficznego swoim dzieciom kiedy będą miały... Bo ja wiem? Po 11 lat.


A tymczasem idę zagłębić się spowrotem w lekturze. Za chwilę zostaną wybrani reprezentanci szkół w Turnieju Trójmagicznym.


Accio, książka.

sobota, 2 lipca 2011

Po burzy zawsze wychodzi słońce.

Matka Natura jest nieugięta. Choćby lało przez tydzień jak z cebra, choćby pioruny strzelały dookoła a porywisty wiatr łamał drzewa - prędzej czy później wszystko cichnie, a zza ciemnych, deszczowych chmur nieśmiało wyłaniają się złociste promienie cieplutkiego słońca. Kiedy zaś ciemnoszare obłoki odpłyną za horyzont, po błękitnym niebie pnie się kolorowa tęcza, której zjawiskowość pozwala zapomnieć o głębokich kałużach i połamanych drzewach.

Podobnie sprawa ma się w relacjach między ludźmi. Kłótnie zawsze były, są i niewątpliwie będą. Są nieodłączną częścią zwykłych znajomości, przyjaźni, a przede wszystkim... Związków. Tak, nie znam chyba żadnej pary, która nigdy by się o nic nie pokłóciła, ciesząc się nieprzerwanym niczym szczęściem. A nawet gdyby taka istniała, to czy tak naprawdę byłaby w czymkolwiek lepsza od tej dwójki, która czasem się poprztyka, a raz na jakiś dłuższy czas przeżyje kilkudniową emocjonalną wojnę? Pewnie wiele osób nie zgodzi się ze mną, ale moim zdaniem w niczym. Ba! Śmiem twierdzić, że tę drugą parę łączą znacznie zdrowsze relacje. Związek, w którym nie ma kłótni, sprzeczek, krzyku i łez to związek idealny. A związki idealne nie istnieją, w każdym razie na pewno nie długo.

Nawiasem mówiąc, czy naprawdę ludzie potrzebują ideału? Ideały są... Nie, nie są nudne, bo to by kolidowało z naturą ich idealności. Są za to przewidywalne. Naturalnie w Waszym pojęciu ideału może zawierać się cecha "nieprzewidywalności", ale, o ironio, to już czyni go poniekąd przewidywalnym. Każdy z nas zna swój ideał pod każdym względem, bo sam go kreuje, więc tak na dobrą sprawę nigdy by nas niczym nie zaskoczył. A ludzie lubią być zaskakiwani. No, ale odbiegłem nieco od tematu.

Dlaczego związki bez kłótni są gorsze? Możecie się ze mną nie zgodzić, ale myślę, że takie na dłuższą metę są męczące. Wyobraźcie sobie Jego i Ją, którzy we wszystkim się ze sobą zgadzają, nigdy nie mają do siebie o nic pretensji, wiecznie razem, uśmiechnięci, pełni miłości i wzajemnego zrozumienia... Piękne, co? Tylko zbyt słodkie. Z doświadczenia wiem, że nadmiar cukierkowatości jest częstą przyczyną popadania w rutynę, nudy, a czasem naprawdę doprowadza do szału. W skrajnych przypadkach jedna ze stron ostatecznie przestaje doceniać to co ma, ponieważ... Ma tego na kopy i jest świadoma tego, że nikt jej tego nie zabierze. Czy w takim razie kłótnie i sprzeczki są lepsze? Jeśli są odpowiednio rozwiązane - to jak najbardziej. Miałem ostatnio okazję przekonać się jak wiele dobrego mogą dać tak negatywne emocje. Przede wszystkim takie chwile pozwalają nam odczuć jak bardzo obojgu na sobie zależy. Człowiek, który się pokłóci z bardzo ważną dla siebie osobą jest w stanie robić niestworzone rzeczy, żeby tylko to naprawić. Przy okazji to świetna szansa na wyrzucenie z siebie wszystkiego co nas boli, a takie chwile są potrzebne, bo duszenie pewnych spraw gdzieś głęboko w środku jest niezwykle męczące... Nie wspomnę już nawet o tym jak fantastycznie jest się później pogodzić. Tak naprawdę ciężko jest wyjaśnić to uczucie, ale na pewno część z Was je zna... Kiedy po naprawdę ciężkiej awanturze czuliście, że każdy krzyk i każda wylana łza tylko Was do siebie bardziej zbliżyła. TO jest piękne. Nie para, która patrzy sobie w oczy, trzyma się za rączki i uważa, żeby niczym sobie nie pobrudzić swojej pięknej, nieskazitelnej miłości, a ta, która stoczy między sobą zażartą walkę po to, by później wspólnie lizać rany.

Kłótnia to orzeźwiający kubeł zimnej wody na twarz w ciepły, letni poranek. Na początku ogarnie Was bezgraniczna złość, bo ktoś Was obudził, która później ustąpi miejsca wdzięczności za to, że czujecie się teraz tak rześko. Co jednak jeśli ktoś pęknie i nie wytrzyma napięcia? No cóż... Takie sprzeczki to również dobre sprawdziany na wytrzymałość związku. Jeśli łączy Was coś naprawdę wielkiego i pięknego, to dacie radę największym problemom, jeśli zaś okaże się, że zabrakło uczucia, to najgłupsza pierdoła będzie doskonałym usprawiedliwieniem dla czyjejś kapitulacji.
Ty na szczęście radzisz sobie z najgorszymi. <3


Uwielbiam zapach Twojej skóry o poranku. <3

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Ten Zły.

I siedzą tam dalej, do cholery! Tak, jasne, siedźcie i się wyżywajcie. Kopcie leżącego. Dobić gnoja! Zasłużył sobie, sukinsyn. Zasłużył sobie, o tak!

- Czemu to zrobił?
- Nie wiem, ale kocha ją.

Tak jest, bijcie mocniej! Tłuczcie z całych sił, niech zrozumie jak źle postąpił!

- Kocha? Kocha?! Gdyby kochał, to by się nie wahał...
- Chciałeś powiedzieć: gdyby nie kochał.

Więcej, więcej! Niech każde najmniejsze włókno jego serca poczuje ten ból!

- Dlaczego?
- Kocha, więc ma wiele do stracenia. Gdyby nie kochał, powiedziałby bez trudu.

Śmiało! Na co czekacie? Bijcie dalej! Jest tak cholernie bezbronny, więc co Was powstrzymuje? Bij, zabij!

- Skąd ona teraz ma wiedzieć, że to się nigdy więcej nie powtórzy?
- Bo on teraz już wie, czym to grozi.

Co się stało? Tylko na tyle Was stać? No, dalej! Dajcie mu to, na co zasługuje!

- Czym to grozi? Więc nie będzie robił tego TYLKO ze strachu?
- Nie. Nie będzie chciał popełnić drugi raz tego samego błędu. Teraz już wie jak bardzo źle postąpił.

Dość. Zatrzymajcie. Dosyć, STOP! Dłużej nie wytrzymam...

Przeklęte wyrzuty sumienia...

sobota, 14 maja 2011

Piątka dla Szybkiej Piątki

Gdzieś na piaskach ogromnej pustyni biegnie długa, prosta szosa. Zupełne pustkowie. Żar lejący się z nieba powoduje, że ziemia paruje wywołując tym samym efekt drżącego powietrza. W promieniu wielu mil nie widać żywej duszy, jedynie pojedyncze ziarenka parzącego w stopy piasku leniwie przetaczają się z jednej strony wąskiej jednopasmówki na drugą pod wpływem podmuchów gorącego powietrza. Nagle na horyzoncie pojawia się jakiś długi pojazd. Autobus. Po brudnych, zardzewiałych kratach w oknach i jednolitych pomarańczowych uniformach pasażerów można poznać, że to więźniarka. Dziesiątki niezwykle niebezpiecznych ludzi skazanych na długie lata pozbawienia wolności za wyjątkowo brutalne przestępstwa lub skuteczne unikanie odpowiedzialności za prowadzenie nielegalnych interesów. Wszyscy zamknięci na cztery spusty w jednym starym brudnym autobusie pędzącym przez wielką, bezludną piaskownicę. Żadnej obstawy, ani jednego radiowozu, tylko kierowca, który poza krótkofalowym radiem być może ma przy sobie służbowy pistolet kalibru 9mm z paroma nabojami w magazynku, nakaz ostrzeżenia napastnika i oddania strzału ostrzegawczego przed użyciem broni. Ale z drugiej strony - kto by chciał napadać na wóz pełen morderców, dilerów, sadystów i innych zwyrodnialców gotowych w każdej chwili poderżnąć ci gardło? Wielki karawan jest coraz bliżej, w oddali słychać już ryk potężnego silnika. Zbyt potężnego jak na tak stary, zdezelowany pojazd. Do głośnego pomruku szesnastocylindrowej bestii dołączyło równie przyjemne dla ucha wycie japońskich wydechów...

Wszyscy fani Szybkich i Wściekłych zapewne doskonale pamiętają tę scenę kończącą czwartą część serii oraz... Rozpoczynającą piątą. Tak, twórcy zdecydowali się w końcu na kontynuację, prawdę powiedziawszy, wszystkich trzech historii. Dobrze widzicie - trzech, nie czterech. Każdy kto widział wszystkie poprzednie części na pewno dostrzegł pewne zaburzenia w kolejności wydarzeń. Akcja Szybkiej Piątki dzieje się tuż po wydarzeniach przedstawionych w czwartej odsłonie, wciąż jednak to zapach palonej gumy przez tokijskich drifterów z trzeciej części chronologicznie plasuje się na ostatnim miejscu.

Sam tytuł "Fast Five" już wiele mówi nam o tym czego możemy się spodziewać po nowym dziecku Justina Lin'a. Oficjalne trailery tylko potwierdziły moje pełne nadziei przypuszczenia - w piątej części poza dwójką niedoścignionych kierowców, czyli Dominikiem Toretto (Vin Diesel) i Brianem O'Connerem (Paul Walker), pojawiają się ich starzy znajomi: wiecznie głodny i niezwykle wygadany kumpel z podwórka Briana, nasz stary znajomy z "dwójki" - Roman Pierce (Tyrese Gibson), najlepszy specjalista od wszystkiego co elektroniczne - Tej (Ludacris) oraz niczym niewyróżniający się z tłumu poza swoim zamiłowaniem do japońskich samochodów, driftingu i... chipsów - Han (Sung Kang). Ponadto do tej i tak już pokaźnej plejady bohaterów dołączą znany wszystkim z pierwszej części - Vince (Matt Schulze), siostra Doma i zarazem dziewczyna Briana - Mia Toretto (Jordana Brewster), a także nieco ukryta w cieniu bohaterka czwartej części - Gisele Harabo (Gal Gadot).

Już od pierwszych scen widać, że twórcy postawili wszystko na jedną kartę. Ten film nie ma praktycznie nic wspólnego z realizmem, co jednak doskonale rekompensują nam efektowne i pełne adrenaliny pościgi, wyśmienite samochody oraz piękne i gorące Rio de Janeiro. Co więcej, jak już napisałem wyżej, w najnowszej odsłonie Szybkich i Wściekłych dostaliśmy piękny prezent w postaci całej gamy ulubionych bohaterów ze wszystkich poprzednich części z nieśmiertelnym Dominikiem i Jego respektem do "familii" na czele. Niektórych być może zdziwi (a może ucieszy?) fakt, że niemal całkowicie zrezygnowano tym razem z typowych ulicznych wyścigów na rzecz dramatycznych ucieczek przed hordami radiowozów i ogromnego pojazdu opancerzonego, którym porusza się główny przeciwnik naszych bohaterów - Hobbs, w którego rolę wcielił się sam Dwayne "The Rock" Johnson. Kiedy tylko zobaczyłem pierwszą scenę z tą żywą legendą wrestlingu, jego biceps o grubości półtora mojego uda i lśniącą odznakę na pękającej w szwach koszulce, moja pierwsza myśl była niezwykle banalna - pojedynek Vin vs. Dwayne murowany. Jednak poza scenami bijatyk, ucieczek i strzelanin film obfituje również w świetne potyczki słowne głównych bohaterów, które często przyprawiały mnie o ból brzucha. Twórcy postarali się ponadto o całą gamę różnych smaczków dla prawdziwych fanów serii, które wywołują niezrozumiały dla "świeżaków" uśmiech na twarzy.

Suma sumarum, Szybka Piątka to moim zdaniem bardzo zgrabnie wykonane powiązanie poprzednich części w jedną dosyć logiczną całość. Nie był dla mnie żadnym zaskoczeniem fakt, że twórcy skupili się na efektach specjalnych kosztem realizmu, ale chwała im za to! W końcu to film akcji, a nie dokument kryminalny. Szybkie samochody, niewykonalne kradzieże, piękne kobiety i przystojni twardziele - to znak firmowy tej marki, a piąta część jest na to kolejnym dowodem. Jeśli szukacie pozycji, która będzie wymagać od Was skomplikowanych procesów myślowych i umiejętności dokładnego analizowania szczegółów - to ten film nie jest dla Was. To fantastyczny tytuł dla osób szukających dwóch godzin dobrej rozrywki, dużej dawki humoru i czystej akcji. A widzieliście kiedyś jak Vin Diesel uśmiecha się na myśl, że jego rodzina niedługo się powiększy? Nie? To warto zobaczyć!

piątek, 6 maja 2011

ADM 2011

Dni Młodych to jeden z nielicznych typowo chrześcijańskich eventów niezwiązanych stricte z Kościołem. To kilka dni, w trakcie których młodzież z całej archidiecezji ma nie tylko możliwość zjednoczenia się z Bogiem, lecz również rozwinięcia swoich umiejętności w wielu dziedzinach poprzez całą gamę interesujących warsztatów a także zawarcia wielu nowych znajomości. W programie poza modlitwami i warsztatami co roku trafiają się również takie atrakcje jak liczne koncerty takich zespołów jak Clerboyz czy Full Power Spirit. Oczywiście pod przykrywką świetnej zabawy zawsze kryje się nutka moralnego pouczenia lub modlitwy, jednak zawsze panuje tam fantastyczna atmosfera i dzieciaki wracają do domów z całą masą wspaniałych wspomnień. W tym oraz ubiegłym roku młodzież odwiedziła jakże urocze i czarujące miasteczko jakim jest Choszczno.


Niestety w zeszłym roku nie pojechałem na Dni Młodych ze względu na egzaminy maturalne, które rozpoczynały się tuż po powrocie z Choszczna. Jednak już wtedy obiecałem sobie, że drugi raz sobie nie odpuszczę i wiecie co? Ani trochę nie żałuję tej decyzji.

W tym roku pojechaliśmy w nieco okrojonym składzie, a byli to oprócz mnie: Monika, Kasia, Wiktoria, Marzena, Carlos, Mariusz, Loko oraz naturalnie ksiądz Kamil w roli opiekuna. Zabrakło niestety Pameli, Bożeny i Artura, ale towarzystwa dotrzymywała nam paczka z sąsiedniej parafii: Kamila, Ola, Kasia, Ania i Tomek. Przyznam się szczerze, że początki były dosyć trudne. Nowe twarze sprawiały wrażenie zupełnie niezainteresowanych współpracą z nami, a z przenikliwych spojrzeń osób z mojej grupy mogłem tylko wywnioskować, że ta niechęć działa w obie strony.

Pierwsza niemiła niespodzianka czekała na nas jeszcze na dworcu w Szczecinie. Kiedy cała grupa już się zebrała na peronie, ksiądz oznajmił nam, że nie jedzie z nami, bo musi załatwić jeszcze parę spraw i spotkamy się dopiero w Choszcznie. Razem z Mariuszem zostaliśmy wyznaczeni na tymczasowych opiekunów naszej grupy. Podróż na szczęście minęła wyjątkowo spokojnie, może poza jednym incydentem. Jak się okazało, Kamila nie miała podbitej legitymacji i przy kontroli biletów musiała zapłacić karę, co zaowocowało całą masą docinek przez całe Dni Młodych pod tytułem "każdy kto ma podbitą legitymację może iść z nami" i naturalnie nową ksywką - Pieczona. ;) Po dotarciu do Choszczna okazało się, że musimy przetransportować nasze bagaże przez niemal połowę tego pięknego miasteczka. Naturalnie bagaże dziewczyn, które trafiły pod opiekę wszystkich dżentelmenów w naszej grupie okazały się być dwa razy cięższe od męskich walizek. Kiedy wreszcie zmordowani dotarliśmy na plac, na którym odbywała się rejestracja, zostaliśmy oświeceni, że przyjęcie grupy i wpłacenie pieniędzy może zostać zrealizowane wyłącznie w obecności opiekuna grupy - czyli w tym wypadku naszego księdza, który był w drodze. Spędziliśmy na placu ponad półtorej godziny wściekli do granic możliwości, dobici dodatkowo informacją, że nikt nic nie wie o planowanym przez nas noclegu w domu, w którym nasza grupa mieszkała w zeszłym roku. Jednak ksiądz zrehabilitował się jeszcze tego samego dnia, załatwiając dla chłopaków nocleg w tym właśnie miejscu.

Byłem tam jedyną nową osobą, z tego względu, że wszyscy pozostali mieszkali u tej rodziny już rok temu. Bardzo szybko miałem okazję przekonać się o tym jak fantastycznie trafiliśmy! Gospodyni raczyła nas takimi rarytasami jak pyszne ciasta i wyśmienity chleb domowej roboty, nie wspominając już o codziennej porannej kawie lub herbacie. Słowa "czuj się jak u siebie w domu" nabrały dla mnie zupełnie nowego wymiaru po spotkaniu tych przesympatycznych ludzi. Panowała tam tak rodzinna atmosfera, że mogę śmiało powiedzieć, że przez te trzy dni miałem nowych rodziców i dwie kochane siostrzyczki. Świetnie było wyskoczyć po obiedzie nad jezioro i dopingować Kasię na treningach kajak-polo, czy pograć razem z Justyną i całą ekipą w siatkę. Nie sposób też nie wspomnieć o wieczornym grillu w ogródku razem z całą grupą. To zadziwiające jak szybko i jak łatwo można złapać bardzo dobry kontakt z zupełnie obcymi nam osobami.

Program w tym roku był naprawdę bardzo wyczerpujący i ciekawy. Majówka w Choszcznie obfitowała w we wszelakiej maści koncerty, warsztaty, zajęcia w grupach, a także wyjątkowo w tym roku transmisję z beatyfikacji Jana Pawła II. Nie będę się zbyt szczegółowo rozwodził nad poszczególnymi punktami, bo musiałbym pisać chyba całą noc, ale nie sposób nie zatrzymać się na chwilę przy koncercie zespołu Full Power Spirit. Wiecie, zawsze byłem przekonany, że hip hop jest muzyką skupiającą się na tym jak źle się nam żyje, na opowieściach chłopaków z dzielnicy i na miłości... Przed paroma dniami zostałem w bardzo pozytywny sposób wyprowadzony z błędu, kiedy to ów zespół pokazał jak można pięknie śpiewać o Bogu, przyjaźni i modlitwie w młodzieżowym stylu. To było niesamowite przeżycie, kiedy setki skaczących i wrzeszczących pod sceną dzieciaków wyśpiewywały modlitwy razem z wokalistą. Gościnnie wystąpił również bardzo utalentowany beatboxer, którego ksywki niestety nie dosłyszałem, ale nie to jest najważniejsze! Facet swoimi bitami zniszczył cztery mikrofony z rzędu, co zaowocowało ostatecznie krótką przerwą techniczną, bo nie było już do czego śpiewać. Wierzcie mi, ludzie byli zmęczeni po całym dniu pracy, ale ci goście emanowali taką energią, że nie sposób było ustać w miejscu.

Muszę jeszcze powiedzieć kilka słów na temat mojej kochanej grupy. Jesteście naprawdę fantastyczni! Jak dobrze wiecie, nie zawsze było w porządku między nami, zdarzały się niepotrzebne utarczki i słowne kuksańce, ale suma sumarum - bawiłem się z Wami naprawdę wyśmienicie! I tyczy się to również grupy ze Wzgórza. Cieszę się, że przekonaliście się do nas tak samo jak my do Was i że udało nam się stworzyć na ten krótki okres czasu całkiem zgraną paczkę. Mam tylko nadzieję, że nasza znajomość nie zakończy się na Dniach Młodych i jeszcze kiedyś wspólnie się spotkamy. Naturalnie pomijam ADM w przyszłym roku w Gryficach, bo to jest sprawa oczywista. ;)

Dziękuję jeszcze raz wszystkim, których znam i których poznałem, to była naprawdę fantastyczna przygoda. Liczę tylko, że do Gryfic pojedziemy w jeszcze szerszym gronie i będziemy bawić się jeszcze lepiej! ;)

sobota, 23 kwietnia 2011

Początek

Był środek nocy. Dawno już stracił poczucie czasu, ale chyba dochodziła trzecia. Przymknął oczy dosłownie na chwilkę. Czuł jak zmęczenie powoli bierze nad nim górę. Nic dziwnego, w końcu przez ładnych parę godzin wpatrywał się w leżącą u jego boku dziewczynę. Wciąż nie mógł w to uwierzyć. Przyjaźnili się już od tylu lat, że nie sposób było powiedzieć kiedy to wszystko się zaczęło, a teraz ona leżała wtulona w niego tak mocno, że czuł bijące z jej cudownego ciała ciepło i jej spokojny rytmiczny oddech na swoim policzku. To było niesamowite uczucie, leżeć u boku tak pięknej dziewczyny, która przez całe jego dotychczasowe życie była dla niego niedostępna mimo tego jak bardzo byli ze sobą związani. Poczuł jak powoli obróciła się w jego stronę i przysunęła się jeszcze bliżej. Zawsze była niezwykle ważną osobą w jego życiu. Byli bardzo blisko, nie jak brat i siostra, ale też nie jak para kochanków. Uchylił delikatnie powieki. Jej rzęsy łaskotały go w policzek kiedy topił się w głębi tych błękitnoszarych oczu. Niejednokrotnie rozmyślał o tym jak by to było, gdyby... Ale przecież zawsze łączyła ich tylko przyjaźń. Tak, "tylko przyjaźń" - powtarzał sobie zawsze, gdy tylko pomyślał o czymś więcej. Ich nosy stykały się ze sobą, a wydychane powietrze co chwilę chłodziło ich rozgrzane twarze. Poruszył lekko głową i poczuł na swoich wargach kącik jej ust. Tyle razy widział siebie z nią w takiej sytuacji, ale nigdy mu nawet przez myśl nie przeszło, by zaryzykować. Zbyt bardzo się bał, że przez jeden nieprzemyślany ruch zaprzepaści całe lata tak silnie łączącej ich więzi dla krótkiej chwili słodkiej przyjemności. W jego życiu było niewiele osób, których strata zabolałaby go równie mocno i prawdopodobnie żadnej, z którą kontakt ceniłby sobie bardziej. Przysunął głowę jeszcze bliżej, tak że teraz widział bardzo dokładnie jak jej źrenice zwężają się tworząc malutkie punkciki w fantazyjnie zakręconych dolinach jej tęczówek.. Do odważnych świat należy - pomyślał i złożył usta w dzióbek składając delikatny, nieśmiały pocałunek pierwszy raz w życiu nie na jej policzku, a na jej aksamitnych ustach. Jej wargi były niezwykle miękkie i słodkie niczym dojrzałe maliny zebrane późnym sierpniowym wieczorem. Jego napięcie osiągnęło apogeum kiedy odchyliła głowę lekko do tyłu. Koniec, spieprzyłem sprawę - ledwo przeszło mu przez myśl, kiedy znowu poczuł jej lekko rozchylone wargi na swoich. Całował ją powoli i dokładnie, chcąc rozkoszować się tą chwilą jak najdłużej. Czuł ogromny przypływ adrenaliny wsłuchując się w ich przyspieszone oddechy, jego serce łomotało w piersi jak szalone jakby miało zaraz wybuchnąć rozsadzane wypełniającym je szczęściem. Jego ciało ogarnęła tak potężna fala siły i euforii, że mógłby bez wątpienia przesuwać góry jednym leniwym skinieniem dłoni. Miał jej teraz tyle do powiedzenia, tyle do wyznania, ale wiedział, że to może poczekać. Będą mieli dla siebie teraz mnóstwo czasu, jeszcze więcej niż dotychczas. Rozpierało go uczucie nieopisanego szczęścia i był pewien, że ona czuje teraz dokładnie to samo. Pocałował ją w pachnącą jego ulubionymi perfumami szyję i szepnął cicho "uwielbiam cię", po czym wtulił mocno głowę w burzę złotych loków i zasnął z myślą, że rano obudzi się w ramionach kobiety swoich marzeń...