środa, 12 września 2012

Nadludzie

Witajcie!
Tym razem ot, taki mały eksperyment. Tekst nie do końca mojego autorstwa. Postanowiłem opowiadanie mojego przyjaciela przepisać po swojemu. Poniżej macie linki do oryginału:

Część I: http://www.photoblog.pl/blueblack02/131971807/nadludzie.html
Część II: http://www.photoblog.pl/blueblack02/132092097/nadludzie-2.html
Część III: http://www.photoblog.pl/blueblack02/132107116/nadludzie-3.html
Część IV: http://www.photoblog.pl/blueblack02/132522337/nadludzie-4.html
Część V: http://www.photoblog.pl/blueblack02/132597181/nadludzie-cz5.html

A dalej wersja... No cóż, oczami wyobraźni. Komentarze mile widziane. Enjoy!



Lubiła spacery podczas burzy. Lubiła duże, ciepłe krople spływające po jej twarzy. Co prawda znajdujący się nieopodal ciemny las napawał ją zawsze niepokojem, jednak pod złowrogą kurtyną strachu czaił się niezmiennie delikatny dreszczyk emocji. Nakręcała się wtedy na wyższe obroty, a nagły skok adrenaliny powodował przyjemne doznania wewnątrz jej małego organizmu. Idąc tak i rozkoszując się cudownymi pokazami światła i dźwięku, dostrzegła gdzieś na skraju lasu znajomą postać. To chłopiec z sąsiedztwa, którego poznała całkiem niedawno szedł lekko zgarbiony wzdłuż linii ponurych drzew.
- Witaj, Alan! Co tutaj robisz? Mówiłeś, że nie przepadasz za deszczem i błyskami na niebie - zażartowała.
- Chciałem się przejść. - odpowiedział ponuro, nie podnosząc głowy i nawet nie zaszczycając dziewczyny spojrzeniem. - Wiesz, w domu znowu to samo, mam tego już po dziurki w nosie.
Fakt. Choć Alan pochodził z zupełnie przeciętnej chłopskiej rodziny, nie dało się ukryć, że kłótnie jego rodziców, choć nietypowej urody, dawno przestały robić wrażenie nawet na najdelikatniejszych mieszkańcach skromnej wioski, w której mieszkali. Co bardziej dociekliwi mówili żartobliwie, że dźwięk tłuczonej porcelany niechybnie zwiastuje zbliżającą się godzinę piętnastą i, o dziwo, rzadko kiedy mijali się z prawdą.
- Mhm. - Dziewczyna nie wiedziała czy powinna pociągnąć dalej ten temat. Zdecydowała jednak, że nie będzie dalej drążyć, bo Alan wyglądał naprawdę żałośnie. Było jej go szkoda, jednak nie znała go zbyt dobrze i postanowiła, że nie będzie się wtrącać. Pożegnała się i ruszyła dalej w swoją stronę, zostawiając kolegę zmierzającego ociężałym krokiem w kierunku drzew.

Alan, przygnębiony jak jeszcze nigdy w życiu, zastanawiał się dlaczego to wszystko go spotyka: kłótnie w domu, zawody miłosne i irytujący znajomi. Dlaczego zawsze wszystko musi iść nie po jego myśli? Dlaczego ma tak cholernie wielkiego pecha? Od zawsze był zamknięty w sobie, a z biegiem czasu coraz gorzej radził sobie z tym wszystkim. Wiedział że już dłużej nie wytrzyma, w jego głowie wciąż szumiał piskliwy głos jego matki wrzeszczącej na ojca, głośny charkot i odgłos splunięcia, kiedy stary drwal pokazywał żonie ile znaczy dla niego jej zdanie. Krew zaczęła w nim wrzeć kiedy powoli uzmysławiał sobie, że to wszystko to wcale nie jego wina, przecież zawsze pomaga w pracy jak może, matka czepia się by odreagować jeszcze jedną i zapewne nie ostatnią kłótnię z ojcem. Chłopak szedł dalej, był tak wściekły, że nawet nie zauważył kiedy wszedł na niewielką polanę gdzieś pośrodku strasznego lasu. Krew gotowała się w nim niczym gorejąca lawa wewnątrz wulkanu, pięści zacisnął tak mocno, że po jego chudych, żylastych palcach popłynęły cieniutkie strużki krwi. W końcu nerwy puściły, kipiąca złość jaką tłumił w sobie przez tyle czasu opanowała jego ciało, aż z jego ust wydarł się przenikliwy wrzask. Był cały przemoczony, lecz teraz po jego oblepionej włosami twarzy nie spływały już krople deszczu, tylko zimnego potu.
- Dlaczego ja?! Dlaczego mnie to spotyka?! - krzyczał ile sił w płucach. - Nie chcę być już taki! Chcę być silny, by nigdy więcej nie cierpieć... - jego ostatnie słowa wypowiedziane przez łzy zagłuszył donośny grzmot, z cichym tąpnięciem upadł kolanami na mokrą trawę i podniósł do twarzy zakrwawione dłonie, żeby osuszyć zapłakane oczy. Rozrywane wielkimi błyskawicami niebo doskonale oddawało emocje jakimi teraz emanował, a towarzyszące im głośne pioruny ledwie były w stanie stłumić coraz głośniejszy szloch. Jeden musiał uderzyć całkiem niedaleko, bo ziemia lekko zadrżała i pomimo późnej pory przez kilka sekund było tak jasno, że zdawałoby się, że słońce, chcąc sprawić psikusa nieustającej słocie, stanęło na chwilę w zenicie.
Chłopak poczuł dziwny ucisk w okolicach mostka, po czym silny, kłujący ból brzucha powalił go na ziemię. Trzymając się obiema rękami za brzuch, rzucał się po chłodnej trawie na prawo i lewo targany silnymi spazmami. Zwymiotował z bólu, całe jego ciało pokryła gęsia skórka i nie mogąc powstrzymać drżenia rąk, dotknął dłonią rozpalonego czoła. Po chwili wszystko ustało, jak ręką odjął. Ból, dreszcze, gorączka, mdłości. Nawet szaleńcza burza. Matka natura jakby wyczuwając nagłą zmianę jaka zaszła w chłopcu leżącym na jej łonie uspokoiła się. Alan czuł się znacznie lepiej, czuł się odmieniony. Poczuł też coś innego. Coś, czego nie znał do tej pory. Jego nozdrza rozszerzyły się delikatnie, węsząc nieznaną mu do tej pory słodką, metaliczną woń. Od kiedy to zapach może być metaliczny? - zastanawiał się w duchu, lecz czuł gdzieś głęboko w podświadomości, że nie ma lepszego określenia na ten cudowny aromat jaki przepływał właśnie przez jego płuca. Czuł jak przyciąga go do siebie. Wstał powoli i podążając za instynktem, ruszył w kierunku intensywniejącego z każdym krokiem zapachu. Jego chód szybko przerodził się w bieg, w zupełnie niezrozumiały pościg za źródłem cudownej woni łechcącej jego wyostrzony zmysł węchu. Biegł na oślep, chroniąc oczy przed chłoszczącymi go po twarzy gałązkami, aż nagle stanął jak wryty. Ktoś musiał być blisko, bo słyszał cichy szelest źdźbeł trawy uginanych pod ciężarem drobnych stópek.
- To znowu Ty? - usłyszał znajomy głos po swojej prawej. - Coś się stało? Wyglądasz jakbyś był chory... - To niedawno spotkana dziewczyna wychodziła zza stojącego obok krzewu. - Nie patrz tak na mnie, wystraszyłam się jak biegłeś. Wszystko w porządku?
- Ch-chyba tak. - wyjąkał. Słodka woń ewidentnie biła od niej, czuł to całym sobą. Jego zmysły były tak wyostrzone, że niemal słyszał jak jej serce pompuje krew do grubych tętnic.
Dziewczyna łypnęła na niego podejrzliwie wzrokiem.
- Na pewno? Dziwnie wyglądasz, jesteś blady jak ścia...
- Ładnie pachniesz - przerwał jej w pół słowa. Dziewczyna zlała się szkarłatnym rumieńcem, nie wiedziała co powiedzieć. Słyszała już czasem różne komplementy od rówieśników, bądź co bądź jak na wiejską dziewczynę czuła się naprawdę atrakcyjna, ale nikt jeszcze nigdy nie powiedział jej, że ładnie pachnie. Nic z resztą dziwnego, biorąc pod uwagę, że przeważnie całe dnie spędzała w gospodarstwie oporządzając świnie, albo zlana potem piorąc brudne łachmany. Zaiste, dziwne to było wyznanie, tak samo jak i wyznający, który w jakiś niezrozumiały sposób wydawał się jej teraz ciut wyższy, dojrzalszy, jakby atrakcyjniejszy, a na pewno na swój sposób pociągający. Kiedy tak na niego patrzyła, czuła, że coś się w nim zmieniło. Chłopak, który jeszcze godzinę temu prezentował się jak godna politowania ofiara patologicznej familii, stał teraz przed nią dziwnie pobudzony i przyciągał ją niczym magnes. Kiedy spojrzał na nią, zdziwiła się, bo mogłaby przysiąc, że wcześniej miał oczy koloru spokojnego morza, teraz natomiast pochłaniał ją ciemnozielony wzrok, jakże komponujący się ze stojącymi tuż za nim drzewami.
- Mmm, dziękuję... Na pewno wszystko w porządku Alan?
- Tak - odpowiedział chłopak jakby budząc się z chwilowego transu. - Mogę mieć do ciebie małą prośbę?
- Jaką? - dziewczyna lekko zaniepokojona dziwnym zachowaniem Alana zrobiła krok do tyłu.
- Chciałbym cię posmakować - i nie czekając na odpowiedź, jednym susem doskoczył do niej i pocałował ją w usta.
Dziewczyna kompletnie zaskoczona takim obrotem spraw, instynktownie spróbowała odepchnąć od siebie chłopaka, ale ten tylko objął ją mocniej w pasie, więc w końcu się poddała, uznając, że w sumie taka okazja nie zdarza się co dzień i odwzajemniła pocałunek.
Nagle zadzwoniło jej w uszach, serce kołatało jak szalone, dziewczyna czuła się jakby jedną nogą stanęła u progu raju. Nie sądziła, że to może być tak cudowne uczucie. Nigdy wcześniej z nikim się nie całowała, w końcu to nie przystoi w tak młodym wieku, a teraz wiedziała, że mogłaby już nigdy nie przestawać.
- Jesteś pyszna... - Zamruczał jej do ucha odrywając się od jej ust i pocałował w szyję. Po jej ciele przebiegł dreszcz rozkoszy. Nie mogła wiedzieć, że to fenomenalne uczucie będzie ostatnim jakiego dane jej będzie zaznać.

Nieznośne swędzenie w okolicach dziąseł od dłuższego czasu dokuczające Alanowi osiągnęło swoje apogeum kiedy przejechał delikatnie koniuszkiem języka od jej obojczyka aż po małżowinę ucha.
- Wybacz. - Ostre kły wbiły się w jej aortę, silne ręce przytrzymały drobne ciało dziewczyny, która w niespodziewanej agonii dostała drgawek. Chłopak instynktownie wciągnął ustami chłodne powietrze, a wraz z nim popłynęła gęsta, lepka ciecz. Czuł się jak Bóg. Czuł, że może wszystko. W końcu coś się zmieniło, los się do niego uśmiechnął.
Właśnie zapoczątkował coś nowego. Coś potężnego.
Coś mrocznego...

Trzymał stygnącą wciąż dziewczynę w ramionach, po brodzie spływała mu strużka krwi. Serce biło jak oszalałe, galopowało jak spłoszony mustang. Czuł się świetnie, jak jeszcze nigdy w życiu. Czuł jak aksamitna, słodka krew jego pierwszej ofiary płynie już w jego własnych żyłach. Nie miał wyrzutów sumienia, wiedział jednak, że nie może tak zostawić ciała, bo kiedy ludzie je znajdą, zaczną się niewygodne pytania, plotki, a zapewne ktoś z wioski widział go jak wchodził do lasu, po którym dziewczyna spacerowała. Nagle doznał olśnienia. Kierując się głosem instynktu, nadgryzł swój nadgarstek i mocno go uciskając, przesunął dłoń nad wciąż szeroko otwarte, choć siniejące powoli usta dziewczyny. Napoił martwe ciało odrobiną swojej posoki i choć nie wiedział dlaczego, to czuł, że to działa, bo już po chwili białe niczym marmur policzki zaczynały na powrót nabierać rumieńców. Dłoń dziewczyny drgnęła, rozłożyła szeroko palce i powoli złożyła się w piąstkę, jakby próbując rozruszać zastałe stawy. Uniosła lekko głowę i otworzyła szeroko ciemnozielone oczy, z całych sił chwyciła przystawione do jej ust ramię i zaczęła szarpać i ssać łapczywie krew z rany. Puścił ją, lecz dziewczyna trzymała się kurczowo jego nadgarstka, chcąc do syta zaspokoić swój pierwszy głód. Alan strzepnął zakrwawioną ręką jakby strącał wyjątkowo uporczywego komara. Dziewczyna upadła na mokrą ziemię zwijając się z bólu. Kiedy drgawki i torsje minęły, skuliła się do pozycji embrionalnej i oddychała głęboko czując wyraźną ulgę. On stał nad nią cały czas czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Sam nie miał pojęcia skąd, ale wiedział dokładnie co musi robić, krok po kroku, zupełnie jakby ktoś w jego głowie zaszył niewidzialne instrukcje. Po chwili dziewczyna opadła na plecy ciężko dysząc. Spojrzała na niego jednocześnie zdziwiona, wściekła i przerażona.
- Ty... - źrenice jej oczu były już niemal wielkości tęczówek. - Ty jesteś potworem! Zabiłeś mnie!
- Tak. - zagadkowy uśmiech nie znikał z jego twarzy. -  Ale wciąż tu jesteś, prawda?
- Ja... Jak to się stało?- Oszołomiona dziewczyna miała mętlik w głowie. Wszystko było takie nieracjonalne. Te wszystkie bajki jej rodziców o straszliwych potworach zjadających młode dziewczyny ze wsi, które dopuszczały się złych uczynków, o zjawach, które nawiedzały i straszyły wieśniaków, o zmorach, które czaiły się w nocy i chwytały za gardła we śnie, wysysając życie z niewinnych ludzi. To wszystko mogło być prawdziwe?
Alan zmarszczył brwi, odwrócił wzrok ku niebu i chwycił się za podbródek w geście zamyślenia.
- Nie wiem... Wiem, że potrzebowałem krwi. Tak jak Ty teraz. Czujesz to, prawda? - spojrzał na nią z zainteresowaniem i nie czekając na odpowiedź ciągnął dalej. - Coś dziwnego stało się w lesie, nagle poczułem niewyobrażalny ból... I stałem się tym. - rozłożył szeroko ręce prezentując się teraz w całej okazałości. - Ty stałaś się taka jak ja. - i po chwili namysłu dodał. - Chodź, poszukamy kogoś dla Ciebie.
Dziewczyna stanęła jak wryta.
- Jak to kogoś?- patrzyła teraz wybałuszonymi oczami na chłopaka nie wierząc w to co widzi. Stał przed nią potwór. Najprawdziwszy potwór w ludzkiej skórze, który próbował przed chwilą jej wmówić, że ona jest taka jak on teraz. Jednak coś nie dawało jej spokoju. Dojmujące przeczucie, że coś jest nie tak. Co prawda nie wywodziła się z bogatej rodziny, a jej status społeczny wyraźnie zabraniał jej korzystania ze szlacheckich dóbr szkolnictwa, dlatego też nie była zbyt dobrze wykształcona, jednak była wyjątkowo inteligentna. Rozum podpowiadał jej, że to nie jest prawda. Nie, ona po prostu nie chciała by to była prawda. Przerażenie zakradło się cichutko do jej ciała jak złodziej do pustego domu w poszukiwaniu cennych przedmiotów.
- Potrzebujesz ludzkiej krwi. - jego wzrok przeszywał ją na wskroś. - Czujesz tę potrzebę gdzieś w środku, prawda? Czujesz się... głodna? - z każdym słowem Alana czuła coraz intensywniejsze swędzenie tuż nad dziąsłami. Usłyszała ciche warczenie i obróciła się szybko czując jak serce łomoce jej w piersi. Rozejrzała się w poszukiwaniu czającego się gdzieś zbłąkanego psa lub wilka, choć w głębi duszy już wiedziała, że niczego tam nie znajdzie. Zebrała w sobie resztki odwagi i postarała się uspokoić nerwy.
- Dobrze, ale nadal nie rozumiem, jak to wszystko się stało? Dlaczego? Te wszystkie ludowe opowieści, którymi matki straszą swoje dzieci, te legendy o których myśliwi opowiadają w karczmie, to wszystko... To może być prawda? - dziewczyna szybko zakryła ręką usta, bojąc się, że same zbyt odważne myśli, wypowiedziane na głos, mogą przywołać wąpierze czające się w ciemności i wielkie, włochate wylkołaki.
Alan skrzyżował ręce na piersi i zasępił się.
- Nie mam pojęcia. - powiedział bardziej sam do siebie i po chwili dodał nieco głośniej. - Ale mam nadzieję się dowiedzieć.
Chłopiec podniósł głowę i spojrzał na dziewczynę. Dwie drobne, lecz głębokie rany na jej szyi zastąpiły teraz jasnoróżowe błyszczące blizny.
- Opowieści mogą być zmyślone. Sam nieraz słyszałem o potworach, za którymi wieśniacy uganiali się z pochodniami i widłami po pobliskich polach. Co prawda uganiali się często bez spodni i każdy po uprzednim opróżnieniu wielkiego gąsiora samogonu, ale kto wie? W każdej historii może być ziarnko prawdy.
Chłopak uśmiechnął się i podał jej dłoń.
- Chodź za mną, trzeba cię nakarmić. - Dziewczyna skorzystała z pomocy i chwyciła dłoń chłopaka. Była aksamitna w dotyku, niczym jedwabna rękawiczka, a jednocześnie tak silna, że nie sposób się było wyrwać z potężnego uścisku. Alan zaczął biec, na początku powoli, jednak po chwili narzucił niezwykle szybkie tempo.
- Zwolnij! - krzyknęła na bezdechu. - Nie-dam-rady! - każde słowo wypowiadała z ogromnym trudem nie mogąc złapać powietrza.
- Po prostu przestań oddychać! - odkrzyknął chłopak i uśmiechnął się szeroko. - Przecież i tak nie żyjesz!

* * * * *

W jego żyłach płynęła szlachetna krew. Wywodził się z rodu honorowych rycerzy, tych prawdziwych, którzy stanowili trzon królewskiej gwardii, nie błazeńskich przebierańców z czerpakami na głowach z wyciętymi dziurkami na oczy, mających imitować hełmy. Posiadał ogromny majątek, odziedziczony po zmarłym ojcu. Od dziecka wpajano mu kodeks honorowy. Pamiętał jak schorowana matka kiedyś złoiła mu skórę, gdy przybiegł zapłakany po tym, jak niejaki Jurand uderzył go w potylicę płazem miecza. "Wracaj mi tam zaraz i wyzwij gnojka na pojedynek!" - krzyczała na niego. - "Nie będzie mi tu jakiś chędożony rycerzyk robił pośmiewiska z mojego syna!".
Nie miał natury buntownika, zawsze starał się trzeźwo oceniać sytuację, co jednak nie przeszkadzało mu popełniać drobnych błędów. Nie był idealny, jak każdy, jednakże drobne wady nadrabiał swoją dobrodusznością i nienagannym poczuciem etyki. Wiedział, że świat jest okrutny i trzeba pomagać innym - tego ojciec zdążył nauczyć go przed śmiercią - jednak nie wiedział jeszcze jak wiele prawdy kryło się w jego słowach, które powtarzał przy każdej niemal okazji: "świat jest przewrotny i okrutny, jednego dnia może być istnym rajem na ziemi, następnego zaś ognistym piekłem pełnym rozpaczy i cierpienia". Pewnego popołudnia, jak co dzień wybrał się na konną przejażdżkę po swoich włościach. W oddali widział kłębiące się szare chmury niechybnie zwiastujące ulewę, jednak szybko określił, że posuwają się w kierunku morza, więc nie obawiał się nagłego deszczu. Musiał czym prędzej zebrać daniny z okolicznych farm należących do jego rodu, posłał również pachołków z wozami po zapasy pożywienia przed zbliżającą się wielkimi krokami zimą, która - jak już niedługo miało się okazać - miała być najsroższą zimą tego stulecia. Wszystko wskazywało na to, że w tym roku obędzie się bez głodowania, ponieważ żniwa były wyjątkowo obfite, chłopi byli bardzo zadowoleni ze zbiorów.
Szczęście w nieszczęściu.
Jadąc polną drogą i wzdrygając się na samą myśl o zbliżających się śnieżycach zauważył w oddali małą dziewczynkę. Wystraszona kryła się za drzewami, od stóp do głów uwalana błotem, ubrana w podarte łachmany. Popędził konia i zatrzymał się w pewnej odległości od niej. Kiedy zsiadał z karego wierzchowca, zauważył, że była strasznie wychudzona - brudne szmaty, choć i tak niewielkie, zwisały jej z ramion jak ubrania po starszym bracie. Jej szmaragdowe oczy skrywały paniczny strach, policzki wciąż poznaczone były śladami łez. Podszedł do niej powoli, jakby zbliżał się do dzikiego stworzenia i powoli powiedział:
- Nie bój się, nic Ci nie zrobię. - uspokajający ton jego głosu wyraźnie wzbudził w dziewczynce zaufanie, bowiem przestała kryć się za grubym pniem potężnego grabu i stanęła przed nim wpatrując się w brudne od ziemi paznokcie.
- Wszystko będzie dobrze. - "Cokolwiek się stało", pomyślał i dodał na głos. - Podejdź tutaj, śmiało.
Zielonooka zrobiła kilka nieśmiałych kroków w kierunku rosłego rycerza.
- Jak cię zwą, panienko? - Bijący od nieznajomego mężczyzny spokój najwidoczniej przekonał dziewczynkę.
- Jestem Anna, panie. - szepnęła cichutko.
- A jam jest Zygfryd, pan okolicznych ziem, zarządca południowej rubieży. - powiedział tonem prawdziwego władcy i dumnie wypiął pierś. - A gdzie Twoja rodzina, moje dziecko?
W zielonych oczach stanęły dwie błyszczące łzy.
- Oni... Oni... Nie żyją... - dziewczynka załkała bezgłośnie, pociągnęła nosem i rozpłakała się.
- Dobry boże! A cóż się stało? Ktoś was napadł? Przysięgam na mój herb, że znajdę tych oprychów i nim zawisną, każdego każę łamać kołem! - zagrzmiał niczym tur i jak kodeks rycerski przykazał, ściągnął swój płaszcz i założył na ramiona dygoczącej dziewczynki. Nie opierała się. Kiedy się nieco uspokoiła, zaczęła mówić szybko, niewyraźni i co chwila wybuchając płaczem.
- B-bo, ja nie wiem, nie widziałam tego... Bawiłam się z J-jaśkiem na polanie jak c-co dzień... Ale nie oddalaliśmy się daleko, p-przysięgam!
- Spokojnie Anno, kim jest Jasiek i gdzie on teraz jest? - Zygfryd starał się uspokoić dziewczynkę.
- Jaśko to mój brat starszy, on... J-ja nie wiem gdzie on jest. - kolejny wybuch płaczu. Rycerz przytulił małą i głaskał po głowie. Był mocno zaniepokojony tym co usłyszał. Kiedy dziewczynka złapała oddech i kiedy trochę się uspokoiła, zaczęła mówić dalej.
- B-bo bawiliśmy się i jak w-wróciliśmy do domu to m-mamy i papy nie było, a powinni być bo była już pora obiadowa i, i... Na drzwiach było dużo krwi... - wyrzuciła z siebie na jednym tchu, wzięła głęboki wdech i mówiła dalej. - I Jaśko kazał mi zostać w domu i p-powiedział, że poszuka mamy i papy, ale słońce było już n-nisko... J-ja mówiłam mu, żeby nie szedł, ale on nie s-słuchał... Kiedy tylko w-wyszedł z domu, usłyszałam jego k-krzyk, wtedy wyjrzałam przez okno i zobaczyłam tego p-p-potwora... - Anna znowu wybuchła głośnym płaczem.
Zygfryd uniósł lekko brwi niedowierzając.
- Jakiegoż znów potwora Anno? - Nie wiedział co ma o tym myśleć, czy dziewczynka przypadkiem czegoś sobie nie wyimaginowała.
- Taki duży, włochaty. Jak ogromny pies. I-i miał kły, o, takie duże! - Mała z przejęciem wymieniała kolejne cechy dziwnego stworzenia. - Ja widziałam jak on gryzie Jaśka w szyję i wtedy uciekłam z domu tylnymi drzwiami.
- Kiedy to się stało?
Dziewczynka zaczęła coś szybko liczyć na palcach.
- Nie wiem, panie, chyba ze dwa księżyce temu.
Zygfryd złapał się za głowę i otworzył szeroko usta.
- Na Boga! Trzeba Cię nakarmić i przebrać, chodź, pojedziemy do mojego dworu, służba przyniesie ci ciepłej strawy i suche ubrania. - pomógł jej wsiąść na konia, kazał trzymać się mocno, zawrócił go i pognał jak wiatr tam skąd przyjechał. Pędzili galopem wzdłuż pól i jezior, Anna wyraźnie wyczerpana kilkudniową tułaczką ledwo trzymała się w siodle, więc Zygfryd zwolnił konia, objął dziewczynkę mocno w pasie i trzymając się jedną ręką pojechali dalej kłusem. Kiedy tylko dotarli na miejsce zgodnie z obietnicą rozkazał podwładnym zająć się małą, wykąpać ją, nakarmić i przebrać. Sam udał się na stronę, aby porozmawiać ze Strażnikiem Lasu i dowiedzieć się czegoś więcej o rzekomo grasującej w pobliżu bestii. Niestety ten, choć sam wiele lat spędził na obserwowaniu leśnych stworzeń, nigdy nie słyszał o podobnym zwierzęciu, które zgadzałoby się z opisem dziewczynki. Zygfryd przywołał do siebie dowódcę straży i rozkazał mu by zebrał pięciu najlepszych łowców w promieniu stu mil, służbie nakazał oporządzić sześć najlepszych wierzchowców i przygotować kilkudniowy prowiant dla tyluż osób, po czym wrócił do dziewczynki. Wykąpana, najedzona i przebrana wyglądała teraz niczym księżniczka. Poprosił ją, żeby opisała ze szczegółami jak wygląda jej rodzina.
- Zrobię wszystko co w mej mocy, by ich odnaleźć. - powiedział i uśmiechnął się szarmancko. - Pod moją nieobecność służba jest na każde twe skinienie, princesso.
Bezpieczna i syta, Anna w końcu się uśmiechnęła.
- Dziękuję, panie. Niech Bóg będzie z wami.
- Bywaj. - powiedział dziarsko, po czym wyszedł z komnaty i skierował się do zbrojowni. Po drodze miał sporo czasu by wszystko sobie zaplanować, budynek był olbrzymi, gdyż wcześniej zamieszkiwała go cała rodzina, od dziada po prawnuki, teraz jednak wszyscy rozeszli się po świecie i Zygfryd został sam ze swoją częścią majątku. Kiedy dotarł do zbrojowni, zdjął wiszącą na ścianie platynową zbroję i wyczyścił ją dokładnie namoczoną w oliwie szmatką. Potem to samo uczynił z szerokim, stalowym mieczem o rękojeści wysadzanej czerwonymi rubinami. Pamiątka po pradziadku. Wielkim rycerzu, który był założycielem rodu. Broń wykuta z najszlachetniejszej stali, idealnie wyważona, zdobiona była modlitwą w starożytnym języku. Pradziad Zygfryda będąc uczestnikiem papieskiej audiencji dostąpił zaszczytu poświęcenia oręża, by ten stał się bronią przeciwko złu. Zygfryd od małego ćwiczył się we władaniu mieczem, a trzeba powiedzieć, że szkolony był przez prawdziwych mistrzów. Nie był już też byle młokosem, który nie potrafi utrzymać stalowych bratanków legendarnego Ekskalibura. Wysoki wzrost i potężnie zbudowane ramiona zapewniały mu respekt nie tylko wśród podwładnych. Mimo młodego wieku przeżył w swoim życiu już wiele, jednak nie spodziewał się, że to zaledwie zalążek tego, co go jeszcze czeka. Odziany w ciężką zbroję, z błyszczącym mieczem u pasa, dosiadł swego karego rumaka i wraz z łowcami ruszył w poszukiwaniu rodziców Anny.

Jadąc konno, galopem, droga nie wydawała się długa. Szczególnie jeśli dosiada się tak wspaniałych i zadbanych stworzeń. Konie gnały niczym wiatr, jednocześnie tak lekko jakby w ogóle nie dotykały kopytami kamienistej drogi. Dotarłszy do domu opisywanego przez Annę, Zygfryd skamieniał. Jeden z łowców zasłonił oczy, drugi czym prędzej się przeżegnał i zaczął pod nosem szeptać modlitwy, trzeci zaś obrócił się za kulbakę i obficie zwymiotował. Tylko dwóch pozostałych siedziało niewzruszenie w siodłach i jedynie grymas ich twarzy zdawał się zdradzać, że choć niejednokrotnie byli już świadkami podobnych scen, to ta była jednak wyjątkowa w swoim okrucieństwie.
Wszędzie porozrzucane były strzępy pokrwawionego materiału. Gdzieś na podwórku walały się resztki obgryzionych kości, gdzieniegdzie można było rozpoznać pozostałości ludzkich palców, a tuż przy drzwiach leżała głowa nastoletniego chłopca. Pomimo roztrzaskanej czaszki i wyłupionych oczu, wciąż można było poznać, że twarz zastygła w wyrazie śmiertelnego przerażenia.
Zygfryd jeszcze nigdy w życiu nie widział podobnej rzezi.
- Jakaż bestia mogła dokonać tak brutalnego mordu, Henry?- zwrócił się do swojego głównego łowcy, jednego z tych, których nie poruszył ten przerażający widok, uważanego przez wielu za skarbnicę wiedzy o leśnej faunie. Wywołany nie odrywając wzroku od wielkiej plamy krwi na drzwiach podjechał bliżej by się lepiej przyjrzeć.
- Pierwszy raz coś takiego widzę, panie. - Henry zsiadł z konia i podszedł bliżej, a w jego ślady poszła reszta mężczyzn. Henry był niewysokim, dosyć szczupłym człowiekiem, posiadał jednak unikalne zdolności, które w połączeniu z jego niepozorną budową ciała czyniły z niego niezwykle groźnego przeciwnika. Od dziecka pracował dla rodziny Zygfryda, a zarówno swój fach jak i rozległą wiedzę odziedziczył po swoim ojcu. Jego umiejętności łowieckie i strzeleckie cieszyły się wysokim poważaniem nie tylko pośród pozostałych łowców, ale i w okolicznych wioskach. W rezydencji mawiano, że wytropi każdą dowolną zwierzynę i nigdy nie chybia strzelając z łuku, a z odległości stu pięćdziesięciu łokci potrafi trafić skaczącą po drzewach wiewiórkę. Nierzucający się w oczy mężczyzna, który niepostrzeżenie się zakrada do najbardziej płochliwych zwierząt, taką renomę wyrobił sobie przez lata polowań w pobliskich lasach, puszczach i borach, w których obfitość zwierzyny łownej zaskakiwała właścicieli ziemskich ze wszystkich stron.
Henry obejrzał dokładnie resztki zwłok i pozostałe ślady.
- Szczerze powiedziawszy, nie jestem pewien czy jakiekolwiek zwierzę byłoby do tego zdolne.
- Co macie na myśli? - zdziwił się Zygfryd.
- Zwykle gdy drapieżnik dopada swą ofiarę, pożera ją na miejscu albo ciągnie do swego leża. A tutaj? To... - Łowca zawahał się, szukając odpowiedniego słowa określającego nieznane mu dotąd stworzenie. - To coś bawiło się tym biednym chłopcem. Prawdopodobnie jeszcze żył, kiedy ta bestia rzucała nim jak zapałką. - Wskazał miejsce na ziemi, gdzie krew jeszcze nie całkiem wsiąkła w ziemię i zostawiła po sobie szkarłatny ślad. - O, tutaj, panie. Jeszcze widać ślady wbijanych paznokci. Chłopak pewnie próbował się bronić.
Zygfryd ukląkł przy zmiażdżonej głowie dziecka. Puste oczodoły wpatrywały się w niego z wyrazem przerażenia. Na oko mógł mieć najwyżej szesnaście wiosen. Jakież boskie stworzenie mogłoby zabijać w tak okrutny sposób niewinne dzieci...
- Potraficie znaleźć to... - Zygfryd zawahał się przez chwilę. - To COŚ?
- Sądzę, że tak, ale nie mogę niczego obiecać, panie.
- Dobrze, poszukajcie zatem tropu, Henry. - Zygfryd wstał i oparł dłoń na rękojeści miecza. - Niech wasi ludzie idą przodem i wypatrują każdego najmniejszego ruchu.
Dwóch łowców wyruszyło przodem tuż po tym jak zapoznali się ze śladami uzbrojonych w ostre pazury łap przypominającymi wilcze, jednak znacznie większymi. Cokolwiek to było, musiało być ogromne, pomyślał Zygfryd. Rycerz polecił by wszyscy mieli swój oręż w pogotowiu na wypadek powrotu potwora. Zwolnili kroku, bacznie obserwując każdy otaczający ich zakamarek lasu. Trop prowadził na południe, a gdzieniegdzie ślady były tak dokładnie zatarte, że tylko niebywałe umiejętności Henriego doprowadziły ich do samego końca. Trop urywał się na kamiennej ścieżce, tuż przed wejściem do niewielkiej jaskini. Jedyne ślady prowadzące dalej to ślady krwi i porozrzucane kości drobnych zwierząt. Zygfryd zdecydował, aby ruszyć jak najszybciej, gdyż nieuchronnie zbliżał się zmrok, a wtedy ich szanse na odnalezienie bestii drastycznie by zmalały. Łowcy zapalili pochodnie i każdy sprawdził, czy miecz bez trudu wychodzi z pochwy, po czym wszyscy weszli do szerokiego przedsionka. W jaskini panował mrok, a spadające gdzieniegdzie z góry krople wody przyprawiały Zygfryda o dreszcze. Kilka metrów przed nimi ścieżka wyraźnie się zwężała, tak, że dalej musieliby iść jeden za drugim.
- Panie, byłoby bezpieczniej gdybyście szli w środku, nie przodem. Lepiej, żeby któryś z nas prowadził. - Odezwał się Henry, po czym wskazał palcem najwyższego i najtęższego z łowców i machnął dwukrotnie ręką w kierunku wąskiego przesmyku. Wielkolud wyszedł na przód z wysoko uniesioną pochodnią w lewej ręce i ciężkim, obosiecznym toporem w prawej. Zygfryd przeżegnał się widząc z jaką łatwością olbrzym pomachuje leniwie potężnym kawałem żelastwa, raz po raz stukając o kamienne ściany wyszczerbionym na pewnikiem niejednej czaszce ostrzem. Nie sposób byłoby posądzić go o tchórzostwo, bo niejednokrotnie udowadniał już, że zarówno w męstwie jak i władaniu mieczem nie ma sobie równych i zawsze, skrzyżowawszy z kimś ostrza, z pojedynku wychodził niemalże bez szwanku. Jednak z tym oto człowiekiem, budową ciała przerastającym młodego niedźwiedzia, jedyne co chciałby skrzyżować, to kufle zimnego piwa. Nagle z głębi jaskini dobiegło ich gardłowe warczenie. Zygfrydowi ciarki przeszły po plecach. Wyciągnął swój miecz i ostrożnie kroczył tuż za tęgim łowcą. Wąskie korytarze mrocznej groty można było przemierzać wyłącznie pojedynczo, aż dotarli do większej komnaty, prawdopodobnie wyżłobionej przez płynącą tutaj dekadami wodę. Kiedy wszyscy weszli do środka, zbili się w kupę i zamarli tak w bezruchu wypatrując najdrobniejszego ruchu, najcichszego szelestu. Każdy bez wyjątku czuł, że gdzieś przed nimi czai się coś bardzo złego. Jedynie Henry, obdarzony nad wyraz wyostrzonym zmysłem wzroku, dostrzegał w ciemnościach zbliżającą się parę czerwonych oczu...

- Panie... - Szepnął Henry. - Widzę to.
- Gdzie jest? - Zygfryd rozglądał się nerwowo. - Stoi przed nami?
Henry wskazał palcem dokładnie na przeciwko nich.
- Tam. Zbliża się, ale bardzo ostrożnie.
Wszyscy stali w pogotowiu, z bronią w ręce czekając na rozkaz. W końcu w blasku pochodni pojawił się najdziwniejszy stwór jakiego tylko mogli sobie wyobrazić. Ogromne wilcze łapy o pazurach wielkości ludzkich palców stąpały powoli po kamiennym podłożu. Potężny tułów niczym wielki worek mięśni porośnięty gęstym, twardym, ciemnoszarym futrem poruszał się w rytm pompowanego do żelaznych płuc powietrza. W wielkim wilczym pysku prezentował się szeroki garnitur ostrych jak brzytwy zębów. Zwierzę spojrzało na Zygfryda dzikim wzrokiem. Zauważył coś niespotykanego w tych czerwonych oczach. Widział w nich chęć mordu, czystą pierwotną rządzę zabijania ani po to by się najeść, ani by przeżyć, tylko w ramach krwawej rozrywki. Henry ściągnął z pleców piękny, dębowy łuk zdobiony różnymi inskrypcjami w jakimś niezrozumiałym języku i uchwytem z czystego srebra. Drogocenna pamiątka przekazywana z pokolenia na pokolenie i śmiercionośna broń w rękach wyborowego strzelca. Łuk był idealnie wyważony, a jedwabna cięciwa splecona z hartowanych włókien była tak mocna, że nie każdy potrafił ją poruszyć choćby o milimetr, jednak w rękach wprawnego łowcy, kiedy napięta była dokładnie, wypuszczona z niej strzała przebijała centymetrowy pancerz z odległości stu łokci, a ciało przeszywała na wylot. Henry powoli napiął cięciwę i wycelował między ślepia bestii.
- Kiedy tylko rozkażecie, panie. - Szepnął łowca, nie odrywając wzroku od zbliżającego się stwora.
- Strzelajcie kiedy będziecie gotowi.- Odpowiedział również szeptem Zygfryd. Zamierzał uniknąć bezpośredniego kontaktu z potworem jeśli to tylko możliwe. Ogromne cielsko musiało ważyć co najmniej tonę. Jego ponadprzeciętne umiejętności szermierskie to zdecydowanie za mało, żeby powalić bestię tych rozmiarów. Ułamek sekundy później dało się słyszeć świst pędzącej strzały. Zwierzę zrobiło niemal natychmiastowy unik i srebrny grot o milimetry chybił głowy potwora, ścinając z sykiem raptem kilka szarych włosów z garbatego grzbietu. Od tego momentu wszystko potoczyło się bardzo szybko. Potwór zawarczał, ugiął przednie łapy i skoczył z takim impetem, że Zygfryd widział tylko ślepia zbliżające się z przerażającą szybkością. Zdążył się tylko zamachnąć, lecz przeciwnik był szybszy. Minął ubranego w pancerz rycerza i doskoczył do napinającego ciężką myśliwską kuszę łowcy. Potężna łapa trafiła w szyję rozcinając mu krtań tak głęboko, że nim martwe ciało padło na ziemię, głowa nienaturalnie wygięła się do tyłu, wisząc leniwie na trzymającym ją ochłapie skóry. Stojący najbliżej najtęższy z łowców zakwiczał z przerażenia. Bestia nie czekając długo rzuciła się na niego kłapiąc wściekle zębami. Nie zastanawiając się długo, Strage, bo tak nazywał się olbrzym, podniósł wysoko wielki topór, skręcił mocno biodra i wyprowadził krótkie, silne cięcie, które trafiło zwierze prosto w klatkę piersiową. Po jaskini rozległ się ryk, bestia skoczyła w bok, po czym z oszałamiającą szybkością rzuciła sie na kolejnego łowcę. Nim ten zdążył podnieść swój miecz, stwór zatopił pazury w jego twarzy, ostre kły wbiły się w kark. Rzucone z ogromną siłą martwe ciało zostawiło groteskową plamę krwi na ścianie, a dźwięk pogruchotanych kości poniósł się echem w całej komnacie. Potwór nie dał im chwili do namysłu, zaatakował ponownie z taką furią, że odgryzł ogromny kawałek szyi kolejnemu łowcy. W tym czasie Henry ponownie napiął łuk i wypuścił strzałę, która przeleciała kilka metrów dzielących go od bestii i utkwiła w ciemnoszarych plecach. Tuż za nią poleciała druga i trzecia, każda sterczała z okolic kręgosłupa. Bestia zawyła okrutnie i skoczyła w kierunku łucznika, lecz drogę zastąpił jej Strage wymachując toporem śmiercionośnego młynka. Potwór zaabsorbowany unikaniem szybkich ciosów zbyt późno dostrzegł nadbiegającego z boku Zygfryda, który jednym czystym cięciem zdążył odciąć bestii łapę. Fontanna krwi trysnęła na niego. Rycerz zamachnął się by zadać ostateczny cios, lecz nie zdążył. Rozszalały wilk rzucił się na niego powalając go na twardą ziemię. Zdążył tylko zasłonić się klingą miecza przed kłapnięciem ostrych kłów, lecz impet z jakim uderzył o kamieniste podłoże pozbawił go powietrza w płucach i nie był w stanie odeprzeć drugiego ataku. Wielkie zębiska przejechały ciężko po szyi pozostawiając głębokie rozcięcie. Nagle jakaś ogromna skała uderzyła w bestię i zwaliła ją z nóg. To Strage rzucił się na ratunek i teraz sam leżąc na ziemi osłaniał się toporem przed kolejnymi ciosami. Zygfryd bez chwili zastanowienia podniósł się szybko z zimnej i wilgotnej posadzki, podniósł miecz i jednym szybkim cięciem odciął potworowi głowę. Krew chlusnęła z dziury ziejącej w wilczej szyi.
- Musicie to opatrzyć, panie. - Powiedział zasapany Strage. Henry podszedł do niego, niosąc w rękach kawałek materiału z koszuli, przyłożył go do rany rycerza i ucisnął. Zygfryd poczuł się dziwnie słabo.
- Usiądźcie, panie. - Henry zarzucił sobie jego rękę na szyję. - Straciliście dużo krwi.
Zygfrydowi zakręciło się w głowie, pociemniało mu w oczach i zwisł bezwładnie na ramieniu łucznika.

Obudził się kila dni później, strasznie obolały, z bandażem na szyi i zimnym okładem na czole. Musiał gorączkować, bo choć leżał pod grubą skórą, drżał jak osika.
- G-gdzie ja jestem? - Powiedział słabym głosem, lecz nie uzyskał odpowiedzi. Zasnął niemal natychmiast.
Miał dziwne sny. Śniło mu się, że jest w jaskini, podobnej jak ta, było zupełnie ciemno i był sam. Na środku na ziemi paliła się mała pochodnia. Po drugiej stronie jaskini stało coś dziwnego. Widział tylko te same dzikie, czerwone oczy, które kilka dni temu wpatrywały się w niego z tak wyraźną chęcią mordu. Zwierzę nie poruszało się samo, dopiero kiedy Zygfryd zrobił krok do przodu, potwór szedł w jego ślady. Kiedy stanął niemalże przy samej pochodni, z mroku wyłoniła się wielka czarna bestia. Przerażające monstrum dyszało ciężko i patrzyło na niego wyraźnie na coś czekając. Podniósł rękę do góry, bestia uczyniła to samo. Machnął nią w lewo i w prawo, a czarny stwór niczym lustrzane odbicie powtórzył ten sam gest. Nagle przez głowę przeszła mu przerażająca myśl. Podszedł jeszcze bliżej, tak blisko, że stojący przed nim wilk był w zasięgu ręki. Wcześniej tego nie dostrzegał, jednak teraz widać było jak na dłoni, że pochodnia leżała przy wielkim lustrze, a bestia, którą widział przed sobą, to jego odbicie... Obudził się zlany potem, krzycząc ile sił w płucach. Od tej pory wiedział, że coś jest nie tak. Czuł w sobie zwierzęcy instynkt, który pchał go w jedno miejsce...